Czasem zdarza się tak, że jeździmy z mężem osobno. Podczas gdy jedno jest wielkim miłośnikiem sportów zimowych, drugie preferuje warsztaty taneczne, organizowane zazwyczaj latem. Decydujemy się wówczas na kilkudniowe rozłąki, celem oddania pasjom. Niekiedy natomiast potrzebujemy po prostu poprzebywać też w innym niż własne towarzystwie (tego typu krótkie przerwy są idealnym sposobem na utrzymanie zdrowego związku), najchętniej z najbliższymi przyjaciółmi, z którymi w gonitwie dnia powszedniego (boshhh, znowu trącę Pałlo Koejlo) nie mamy czasu nigdy porządnie się wygadać. W takich sytuacjach albo wybywamy na weekend w Polskę, zaopatrzeni w dres i święty spokój, albo bierzemy dwa dodatkowe dni wolnego i polujemy na atrakcyjny cenowo bilet lotniczy do miejsca niekoniecznie oczywistego, ale na pewno nadającego się na idealne mini wakacje. Tym razem wybór padł na Belgrad.
Lecąc tam miałam nadzieję natrafić, chociaż częściowo, na klimat znany z genialnego filmu Emira Kusturicy “Czarny kot, biały kot”. Kiedyś odwiedziliśmy Bośnię i ona właśnie zaserwowała nam tego typu wrażenia. Sądziłam więc, że i to państwo byłej Jugosławii będzie odrobinę podobne. Może w głębi kraju miałabym szansę spełnić swoje podróżnicze marzenie – niestety stolica okazała się zbyt europejska. Jak dla mnie Belgrad jest połączeniem Budapesztu z Madrytem. To miasto pełne różnorodności, trochę męczące i odpychające, miejscami zaś pozwalające wyciszyć się i odprężyć. Na pewno dużo się w nim dzieje, pomieszanie stylów, epok, różnych form estetyki sprawia, że ciężko ocenić z czym spotkamy się za rogiem, tak płynnie bowiem jeden klimat przenika w drugi. Znajdziecie nowoczesne biurowce, rozklejające się okiennice, murale na blokach i domkach jednorodzinnych, parki, gmaszyska urzędów, kolorowe knajpki i budy z fastfoodem (niektóre ohydne, inne fajnie wystylizowane) deptaki, kocie łby i mury miasta. Pełen eklektyzm. My akurat mieszkałyśmy w ścisłym centrum, tuż obok Placu Republiki, będącym podobno miejscem zbiórki większości protestów, marszy, happeningów. Ogólnie spotkań wszelakich. Na ten przykład został tam nam wyznaczony punkt zbiórki w ramach free walking tour. I tu mała uwaga – jeśli chcielibyście skorzystać z takiej formy oprowadzania po serbskiej stolicy (ja byłam na tego typu spacerze po raz pierwszy, ale na pewno nie ostatni) i usłyszycie, że macie szukać przewodnika pod zegarem miejcie świadomość, iż na Placu Republiki jest ich kilka. Warto więc dopytać o który konkretnie chodzi – nam trafił się ten na metalowej konstrukcji.(oprowadzanie jest “co do zasady” za free, ale zawsze każdy na koniec spaceru wręcza przewodnikowi kasę w opcji “co łaska”, kwotę uzależniając od stopnia swojego zadowolenia ze spaceru. Ponieważ nam się trafiła wyjątkowa opcja i byłyśmy z Bojaną tylko we dwie, minimalną kasę ustaliłyśmy z góry – takie obowiązują zasady. Wyszło nas to coś ok 30 zł od łebka, i to z napiwkiem, a obeszłyśmy pół miasta, docierając w naprawdę fajne miejscówki, a nie tylko do murów Kalemegdanu).
Do swojego lokum dotarłyśmy z lotniska autobusem nr 72, który na przystanek „Zeleni Venac” przy moście Brankov jedzie ok 40 minut i kosztuje całe 5 zł, czyli 150 dinarów. Ogólnie przeliczanie na serbską walutę sprawiało nam początkowo pewne trudności, przyjęłyśmy jednak umownie, że należy dzielić wszystko przez 30. Aha, zaopatrzcie się koniecznie w obszerne portfele – banknotów jest gazylion, i chociaż tego o nominale 500 000 000 000 RSD już w obiegu nie ma (a szkoda, bo dość ciekawie byłoby mieć taką flotę w portmonetce), to i tak nadal jednorazowo dostajecie reszty więcej, niż znajdowało się w pudełku Monopoly. To dość zabawne uczucie, gdy Twój rachunek z knajpy opiewa na 3000, co tak naprawdę wynosi 100zł, a w tej kwocie masz wielki obiad i napoje (w tym także oczywiście wyskokowe) dla dwóch osób, spożywane w lanserskiej części miasta. Skoro o jedzeniu mowa – wegetarianie podróżujący w tamte stronę będą mieli problem. Serbia to kraj mięsem, zwłaszcza z rusztu, stojący, więc trzeba się nieźle nagimnastykować celem znalezienia czegoś zielonego i co nie jest pizzą. Ze swojej strony polecamy obiadokolacje na Skadarskiej, bardzo klimatycznej ulicy z mnóstwem stylowych knajpek. Tak, wiem, jest mocno turystyczna i droga jak na ichniejsze warunki, ale nadal będą to znacznie niższe kwoty niż np. w centrum Warszawy. Jest też na pewno fajniejsza niż główny belgradzki deptaki, czyli ul. Kralja Mihajla – jak dla mnie zbyt plastikowy i niczym nie różniący się od setek innych tego typu ulic na świecie. Jego główną zaletą jest możliwość bezpośredniego dojścia do Kalmegdanu, czyli kluczowej atrakcji serbskiej stolicy, położonej tuż przy ujściu Sawy do Dunaju. Ale zaraz, wróćmy do posiłków. Otóż w porze śniadania najlepiej jeśli skorzystacie z piekarni serwującej pyszne burki i jogurty, spożywane w opcji na miejscu lub take away. Aha, i jeśli jakieś danie podawane jest z kajmakiem (np. sałatka szopska) nie będzie to oznaczało ogórków i pomidorów oblanych rozpuszczoną krówką. Chodzi o typowy dla regionu wyrób mleczny, będący czymś pomiędzy serem a śmietaną. Pycha (tylko nie sprawdzajcie jak się go dokładnie robi. Nie warto). Do popicia spory wybór napojów wyskokowych – przez różne rodzaje rakii, wytrawne wina, po piwa, z popularnymi wśród turystów Jeleniem czy Lwem na czele. Co ciekawe – podobno w Serbii można spożywać alkohol na ulicy – nie ryzykowałyśmy, ale inni się z tym jakoś specjalnie nie krygowali. Bardzo nam się natomiast spodobało przetłumaczone na ichniejszy zamawianie browara (obrazek poniżej). Osobom preferującym puentowanie posiłków czymś bez % polecam kawę…po turecku.
Ponieważ oprócz wspomnianej na wstępie przechadzki w ramach free walking tour i wypadu do oddalonego o 80 km Novi Sadu (o którym z szacunku do swojej podróżniczej duszy nie napiszę, bo trochę dałyśmy w tym temacie ciała) w zasadzie cały pobyt oparłyśmy na niespiesznych spacerach, knajpkowaniu i relaksie, dlatego też nie będę się rozwodzić nad konkretnymi zabytkami do zwiedzenia. Raz, że być może dzięki temu zmotywuję Was do skorzystania z usług darmowego przechadzania się po mieście z interesującym przewodnikiem (nam trafiła się wyjątkowo sympatyczna młoda Serbka, którą już oczywiście mam na fejsie – pozdro Bojana), a dwa – to naprawdę jest miejsce sprzyjające spontanicznym decyzjom w zakresie formy spędzania dnia, nie zaś napinek by zwiedzić jak najwięcej i zmieścić się w przeznaczony na urlop czasie. Paryżem wschodu Belgrad też po prostu nie jest. I nie musi być. Obejrzyjcie zdjęcia i sami oceńcie, jest ich na tyle dużo, że chociaż w minmalnym stopniu wyrobicie sobie zdanie. Najfajniej jest nieopodal wody – bulwar nad Sawą przypomina nadwiślański deptak, warto też zahaczyć o dzielnice ze starszą, niewysoką zabudową, pełne uroczych sklepików, punktów usługowych czy restauracji, a w szczególności udać się do Zemun (najlepiej autobusem nr 73, 83, 84) oferującego iście wakacyjny klimat. Przyjemne są również wieczorne spacery – główne budynki są bardzo ładnie oświetlone, na ulicach jest znaczniej ciszej i spokojniej, a jednocześnie bezpiecznie (tak nam się przynajmniej zdaje). No i ludzie, którzy tłumnie wychodzą na ulice, zwłaszcza w te cieplejsze dni (czasem jest ich wręcz za dużo, jak np. na Kalmegdanie i okalającymi go parku czy w zoo).
Reasumując: jest to wyprawa akurat na przedłużony weekend. Więcej czasu nie widzę sensu temu miastu poświęcać, zwłaszcza, że tyle ciekawego w pozostałych zakątkach świata. Ale wyskoczyć sobie na tych kilka dni z przyjaciółką, żeby po prostu nic nie musieć i się świetnie bawić – uważam, że naprawdę warto.
Ostatnie komentarze