Na ten dzień czekałam cały pobyt w Izraelu. Bo chociaż potrafię docenić magię niektórych miast, to jednak największą przyjemność sprawia mi podziwianie cudów wykreowanych przez naturę. A do nich niewątpliwie zalicza się Morze Martwe i okalające je tereny.
Wycieczkę rozpoczęliśmy wtopą, gdyż z uwagi na zajmującą dyskusję skręciliśmy nie w tę trasę co trzeba i przez prawie godzinę próbowaliśmy wrócić na właściwe tory. Złość, jaka nam się nagromadziła z uwagi na to swoiste niedopatrzenie (alert – zwracajcie koniecznie uwagę na znaki, bo później trzeba jechać, jechać , jechać i jechać a miejsca do zawrotki ani widu ani słychu) szybko uleciała, gdy dotarliśmy na drogę właściwą.
Niektórzy mogliby ją oskarżyć o monotonię. I w gruncie rzeczy mieliby rację. Góry, skały, pustka, woda, woda, woda, góry, skały pustka. I tylko raz na jakiś czas przejeżdżający samochód z turystami (można ich rozpoznać po nosach przystawionych do szyb, oczach jak 5zł i bananowych uśmiechach) lub niewielka grupka entuzjastów uwieczniająca te fantastyczne widoki. Jak dla nas – bomba.
W takiż to okolicznościach natury człowiek błogo podąża przed siebie, nie myśląc w zasadzie o niczym. Jeśliby jednak ktoś chciał zatrzymać się na dłużej, niż tylko zrobienie zdjęcia, celem np.
zażycia zdrowotnej i prourodowej kąpieli – jak wiadomo kosmetyki z Morza Martwego rekomendowane są jako idealne dla cery i jędrności skóry – warto wyhaczyć dzikie zejście na “plażę” lub dotrzeć do którejś z tych bezpłatnych, publicznych. W przeciwnym wypadku trzeba zapłacić adekwatnie do cechy szczególnej tego pięknego zbiornika wodnego, czyli bardzo bardzo słono (ba
dum tsss, jestem królem sucharów). Znajomi polecili nam zejście za dość charakterystyczną budką strażniczą stojącą przy drodze prowadzącej w stronę złożonego w latach ’70 XX wieku rezerwatu Ein Gedi (żebyście wiedzieli gdzie zaparkować dla ułatwienia zamieszczamy obrazkowe wskazówki).
Jest tam spokojnie, dziko, kamieniście i krzaczasto, gdzieniegdzie widać namioty przypominające hipisowskie obozowisko. Niestety nie spodziewajcie się żadnego zaplecza, w stylu toi toi, lub też
prysznic. Jeśli więc zdecydujecie się podryfować po sztywnej tafli zbiornika, radzę mieć w podorędziu spory kanister słodkiej wody, którą opłuczecie ciało i włosy, oraz świeże ubranie na przebranie.
Aczkolwiek i to może okazać się niewystarczające. Ponieważ mam bardzo wrażliwą skórę zrezygnowałam z taplania się, na rzecz drobnych okładów błotnych. Sebastian był bardziej odważny, jednak do końca dnia czuł lekki dyskomfort z uwagi na niezbyt dokładne usunięcie pozostałości kąpieli. Przy czym twierdzi, że było warto. Doświadczenie jedno na milion. I jakie selfie przy okazji można trzasnąć ;).
Prosto z kąpieli solno-błotnych udaliśmy się do rezerwatu, stanowiącego jedną z atrakcji zachodniego wybrzeża Morza Martwego zwanego Ein Gedi (oprócz parku odwiedzić możecie tam kibuc, na terenie którego działa piękne SPA). Nas jednak nie interesowały masaże ani specjalistyczne peelingi skóry za grube miliony, tylko kaniony obrośnięte endemiczną roślinnością, zamieszkałe przez różne, często bardzo puchałkowe zwierzątka, takie jak na przykład góralki syryjskie.
Oczywiście jechaliśmy tamże straszliwie długo, ponieważ po drodze czekały na nas takie oto widoki:
Na wstępie zaznaczę, że warto zabrać ze sobą do Ein Gedi nakrycie głowy (słońce naprawdę mocno grzeje), duuuuuużo wody niegazowanej oraz wygodne buty z dobrą podeszwą. Ja niestety miałam zbyt śliskie, zabawiłam się w kozice i bam, noga rozwalona. Uważajcie zatem tam konkretnie ponieważ – zwłaszcza w okolicach uroczych mini wodospadów – jest mocno wywrotowo. Natomiast mega pięknie 🙂 (a propo tych źródełek – to właśnie od nich pochodzi nazwa rezerwatu). I ścieżek turystycznych spotkać można trochę, chociaż z uwagi na licznych zwiedzających sporo jest na szlakach mijanek.
Długo w Ein Gedi jednak zagościć nie mogliśmy (i też m.in. dlatego pominęliśmy w napiętym grafiku niewątpliwie także ciekawy Kumran), ponieważ spieszno nam było do starożytnej twierdzy Masada,która w 30 r. p.n.e. była rezydencją Heroda Wielkiego. Dlaczego tak zasuwaliśmy? Ano z powodu olśniewającego, zwłaszcza o zachodzie słońca, widoku czerwonopiaskowego płaskowyżu, który się z tych ponad 4o0 m n.p.m. roztacza. Otoczenie jest tak zjawiskowe, że obecnie potrafi służyć np. za wyjątkową scenerię koncertów na świeżym powietrzu. W połączeniu zaś z historią Masady i sposobem postrzegania jej przez Izraelczyków, dla których stanowi ona symbol heroicznej walki, całość naprawdę chwyta za serce.
Rzutem na taśmę zdążyliśmy wjechać kolejką na samą górę, w przeciwnym wypadku musielibyśmy wspinać się po krętych schodach (pierwsze rozwiązanie jest oczywiście szybsze i bardziej wygodne, ale oczywiście droższe. W czasie naszego pobytu dorośli płacili prawie 47 NIS za osobę, bez opłaty za wejściówkę. Wspinaczka zaś, według oficjalnych danych, zająć powinna od 20 d o 45 min, w zależności od wybranej ścieżki). Zastane na szczycie ruiny nie były aż tak imponujące, ale rozpościerający się z nich widok – no cóż, oceńcie sami.
Reasumując: trip nad Morze Martwe polecamy każdemu – jak dla Nas najfajniejsza część wycieczki do Izraela. Srsly.
Ostatnie komentarze